Mirador, mirador i śmierć w oczach

Miradores. Punkty widokowe. Oto plan na kolejny etap wyprawy. Zaczynam od Montaña Roja. 
Czerwona góra. Choć właściwie to wulkan. Oczywiście, że wejdę do środka! 
Najpierw jednak trzeba się wyskrobać na górę.
Droga całkiem niezła. Dojście na szczyt zajmuje kilkanaście minut. Widok na na Playa Blanca cieszy oko.
I rodzi plan: położyć się na plaży. Wejść do wody. Tak, zaraz tam pójdę. Najpierw jednak skok do krateru. 
Pozostaje wierzyć, że wulkan nie jest czynny... Na wszelki wypadek stąpam ostrożnie. I znów taka przyjemna cisza... 
Schodzę na dół i zalegam na plaży.
Na krótką chwilkę nawet zasypiam. 
Do wody wchodzę na jeszcze krótszą chwilkę. Zimna jak cholera! 
Dość tego lenistwa, baczność! 
Zerkam jeszcze na wulkan
i promenadą ruszam dalej. 
Kawiarenki i restauracje kuszą. Kuszą. Skusiły!
Pizza na bogato i sangria. I to słońce. I ten widok. Fizycznie wręcz czuję jak moje akumulatory się ładują. Jeszcze nie myślę o powrocie do domu. Nie, nie, nie. Jeszcze nie czas. 
Teraz Haría. I kolejny mirador. 
Przyjemna mieścina.
Wszyscy, którzy wysiedli razem ze mną z autobusu ruszają w stronę domu Cesara Manrique. 
Ale ja nie jestem jak wszyscy. Ja ruszam w przeciwnym kierunku.
O tam, na górę. 
Idę zupełnie pustą drogą. Jak ja tak lubię! 
Droga pusta, prosta, lekko pod górkę. Bułeczka z masełkiem. Dramat nastąpi później...
Póki co widoczek.
Piękny. 
I kolejny
I jeszcze jeden
Ten już nie jest taki piękny. Dlaczego? Bo muszę przez te chaszcze (po łódzku: chynchy) dotrzeć na górę. 
Docieram. 
Nie jest źle. Dzięki Ci, wycieczko na Cypr za nauczkę, która zaowocowała zainstalowaniem w telefonie aplikacji z górskimi szlakami! Google maps na tych ścieżkach wymięka. 
Czy można iść jeszcze dalej, jeszcze wyżej? Można. Czy pójdę? Oczywiście! 
Czy można jeszcze dalej, jeszcze wyżej? 
Nie, już bardziej się nie da. I co teraz? Hmm... Teraz trzeba zejść. 
Niezawodna aplikacja z górskimi szlakami wskazuje mi drogę. Ciekawe co oznaczają te zyg-zaki... 
Po chwili dociera do mnie gdzie się pcham... 
Tam, do tych palemek...
Którędy? O tutaj, ścieżką...
Esy-floresy na mapie to nic innego jak wąska, kręta, pokryta uciekającymi spod nóg kamieniami ścieżyna na niemal pionowej ścianie góry. 
Strach jest. Nie zgrywam bohaterki. Nie patrzę w dół. Patrzę pod nogi i walczę z grawitacją. Gravity, no escaping - dudni mi w głowie. Próbuję nie dośpiewywać kolejnych wersów (I fall down, hit the ground, make a heavy sound)...
I w tym momencie rozładowuje mi się telefon.

..................................................

Może ktoś kiedyś znajdzie tu moje kości.

Dobra, koniec użalania się nad sobą. Twardym trzeba być! 
Zerkam za siebie. Tyle zeszłam, zejdę jeszcze trochę. 
Udaje się! Na miękkich nogach docieram do przystanku autobusowego. W oczekiwaniu na mocno opóźniony autobus ucinam sobie pogawędkę o polityce z Brytyjczykami. 

W drodze do hotelu strach zupełnie mija, a ja już obmyślam plan jutrzejszej wędrówki. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gdy wytchnienie odnajdujesz w meczecie

Rekompensata i pistacje z pistacjami w kremie pistacjowym

Olbia znaczy szczęśliwa