- Cres

                                       


Droga z Lošinj do Cres (jednak przez C, nie K) mija całkiem spokojnie. Wyspy połączone są mikro mostem, można się nawet nie zorientować, że to już, że to inna wyspa. 
Na granicy, tuż za mostkiem znajduje się Osor - antyczne miasteczko. Odnaleziono w nim elementy architektury z IX w p.n.e. 

Warto się tu choć na chwilę zatrzymać. Spacer rzymskimi uliczkami i taka przyjemna cisza...



Wracam do teraźniejszości. Choć miasto Cres też do najnowocześniejszych nie należy. I dobrze. Lubię takie wehikuły czasu.

Zderzenie "kiedyś" i "dziś" widać na przykładzie mojej kwatery. Outside vs inside.

Otwierasz drzwi

Otwierasz okno

Nie zawsze trzeba mieć widok na morze... 

Właściciel mieszkania powiedział, że Cres ma specyficzną atmosferę, że to inne miejsce niż te, które widziałam dotąd. 
Miał rację. Mimo, że knajpki w porcie wypełnione turystami, to jakoś tutaj spokojniej, mimo wszystko ciszej.

Na kolację nie wybieram jednak zatłoczonej restauracji, idę na deptak nad brzegiem morza. W budce z żarciem zamawiam kalmary i ćevapčići, wino dostaję w plastikowym kubku.

Uczta na całego! 

Przez chwilę jeszcze kręcę się w okolicy portu

I ciemnymi uliczkami wracam do pokoju. 


Moje nogi jeszcze nie wiedzą co je jutro czeka...

Drugi dzień pobytu na Cres zaczynam w małej rybackiej wiosce Valun. 

Wiadomo, że nie zacznę dnia bez kawusi. 
Dzisiaj nawet pozwalam sobie na szaleństwo w postaci rogalika. No dobrze, bądźmy światowi - croissanta. 
Uratuje mnie on później od śmieci głodowej... 

Wąską (baaaaardzo wąską) drogą jadę do wioski Lubenice. Śmierć zajrzy mi tam w oczy. 

Zaczynam od awantury o miejsce parkingowe z jakimiś Włochami. Dwóch wrzeszczących na mnie baranów. Nie przebieraliśmy w słowach. Jeden nawet nazwał mnie głupią krową. Nie przyznam się co mu odpowiedziałam. Zakończyłam jednak z klasą, gratulując panu lekcji "jak być gentlemanem", jaką dał swojemu na oko dwuletniemu synowi. 
Ze skutecznie podniesionym ciśnieniem zerkam na to co mnie za chwilę czeka

Dojdę tam? W przewodniku piszą, że godzina w dół, półtorej z powrotem. Dojdę! Jak nie ja, to kto?
W drogę! Szlak na początku wydaje się być całkiem przyjemny.
Na początku... Po godzinie robi się nieco gorzej...


Pod koniec jest już cholernie stromo, kamienie uciekają spod nóg, a słońce pali jak diabli. Ale dojdę. Już przecież tuż tuż.
Chyba...
I oto jest! Plaża! 

Jakby to powiedzieć... Kolumb też myślał, że dopłynął do Indii... Plaża jest, owszem, tylko nie ta... Godzinny spacer-koszmar i trafiasz zupełnie gdzie indziej.  Najgorzej... 
Co robić, chwila oddechu, ulga dla nóg w chłodnej morskiej wodzie i... w górę... 

Aaa, więc to tam!

Kolejna godzina w dół, ale w końcu się udaje!
Było warto!

Niemal natychmiast wskakuję do wody. Cudowna! 
Ciekawe czy Afrodyta wyłaniająca się z morskiej piany wyglądała równie żałośnie jak ja, gdy wielka fala podcina mnie tak, że nakrywam się nogami... 

Żałuję, że nie mogę zostać tu dłużej. Niestety, trzeba jeszcze jakoś dotrzeć do samochodu. A jest on ooo, tam

Może i trwałoby to półtorej godziny, jak zapowiadał przewodnik, gdyby nie fakt, że gubię się po drodze w dzikim lesie.

W dół szło się jakoś łatwiej... Z opresji ratuje mnie dwóch Niemców. Jestem im wdzięczna, nie powiem. Zastanawiam się jednak co mnie tu pchało? Diabeł!!! Ten sukinkot, którego mam pod skórą. Tak, z pewnością!  
Mylił się Włoch z parkingu nazywając mnie głupią krową. Nie jestem krową. Jestem głupią kozą! A właściwie kozicą...

Nie, nie mogę tu dzisiaj umrzeć! Choć przyznaję, że jestem bliska... Ale jest jeszcze przecież tyle miejsc do zobaczenia, tyle szlaków do przejścia (sic!), tyle rzeczy do zrobienia (Lu wie przecież, że są jeszcze krzaki do zaliczenia). 
Zdecydowanie nie mogę tu wyzionąć ducha. 
Idę. Choć nogi wchodzą mi już w d***...
Nawet takie widoki umiarkowanie rekompensują wysiłek.


Umiarkowanie, bo to dopiero połowa drogi. 
Już tyle przeszłam, tyle się wskrobałam na niemal pionowe ściany skalne, a samochód jeszcze tak daleko...
Przy życiu trzyma mnie jeszcze tylko zjedzony rano 1 rogalik, słownie JEDEN (w nosie mam już teraz światowość, żaden tam croissant, po prostu rogalik) i wizja butelki Coli* w bagażniku. 
Nie przebierając w słowach (padają gorsze od tych, które rano usłyszeli Włosi), za to ledwo przebierając nogami docieram na parking. 
Jest i ona!
To nic, że po całym dniu w samochodzie jest gotowana. Smakuje najlepiej na świecie. 
Teraz jeszcze tylko coś zjeść! Baran! Z najlepszej knajpy w okolicy. Chyba zjem całego... 

Wszystko fajnie, ale trzeba tam jeszcze dotrzeć. Tą samą wąską (baaaaardzo wąską) drogą. 
I nagle na drodze stają one

Patrzą na mnie jakby chciały powiedzieć: "i gdzieś tam polazła, głupia kozo?!"
No co, polazłam tam gdzie mnie pchał diabeł, którego mam pod skórą. 

Kończę dzisiejszą przygodę w miłej, domowej atmosferze
faszerując się obficie baraniną. 

Spoglądam jeszcze tylko na podsumowanie dzisiejszego "spaceru" 

Jak ten obrazek strasznie nie oddaje rzeczywistości... Niby tylko 7,52km, a nogi mam w d***.
Padam na łóżko. Jutro nikt mnie z niego nie zwlecze. Proszę mnie przetransportować do Puli.
Dziękuję. Dobranoc. 

*post zawierał lokowanie produktu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gdy wytchnienie odnajdujesz w meczecie

Rekompensata i pistacje z pistacjami w kremie pistacjowym

Olbia znaczy szczęśliwa