MALTA
Zima w Polsce jest taka niefajna - zimno, buro, ponuro. Wygooglowałam "gdzie jechać w lutym", enter i co? Malta. Szybka kalkulacja, telefon "jedziemy?", oczywista odpowiedź "Jedziemy!"
No i pewnie przez to tempo pierwszej przygody doświadczam już na lotnisku...
Zawsze dzielimy się wydatkami, umowa prosta - ja mam gotówkę, Ty masz kartę. Budżet wspólny, wydatki wspólne, nikt nikomu nie wypomina ani grosza. Taki był plan i tym razem.
Tuż po wylądowaniu pewnym krokiem idę do automatu po 7-dniowe travel cards (taki rodzaj migawki - dla nie-łodzian: bilet miesięczny, tu akurat tygodniowy). Wybieram na ekranie 2 sztuki, opcję zapłać kartą, wyciągam rękę po kartę i... widzę przerażenie.
- Cholera, nie mam karty!
- Jak to nie masz karty? Szukaj!
- Szukam. Nie mam. Musiała zostać w innym portfelu.
No pięknie. Zostaje nam zatem tylko gotówka, którą mam w walizce, czyli dokładnie 50% naszych funduszy na ten wyjazd. Oj, będzie oszczędnie. Trudno. Damy radę.
Za migawki płacimy gotówką i jedziemy do hotelu, tam się coś wymyśli.
Hotel śliczny. Wielki, trochę nie w moim stylu, ale za to w dobrej cenie i z widokiem.
Z widokiem na knajpę, która jeszcze tego samego dnia okaże się być stałą miejscówką.
Zanim jednak pub, trzeba pomyśleć co z pieniędzmi.
I nagle olśnienie! Bankowa aplikacja w telefonie. Sprawdźmy czy działa. Sklepik na rogu i oczywiste zakupy: wino, bagietka, oliwa (sól zwinę z hotelowej stołówki). Ha! Aplikacja działa, płacenie zbliżeniowe działa. I znów mamy kasę na przehulanie!
Czas zatem zobaczyć okolicę.
Takie widoki w lutym robią wrażenie.
A takie chyba bez względu na porę roku:
Ale jak to? Ale po co? W Polsce ludzie na balkonach trzymają stare meble, rowery, suszarkę z praniem. No ale co kraj to obyczaj...
Po krótkim spacerze, udaję się do knajpy vis a vis hotelu. Uczcijmy cudownie odzyskane pieniądze!
Marsaxlokk
Do tej pory nie jestem pewna, czy wiem jak to się wymawia. Urokliwa stara wioska rybacka. Wybieram się tam w niedzielę, bo podobno będzie targ rybny.
I jest.
Szkoda tylko, że po za owocami morza, można tu kupić także tenisówki, wątpliwej jakości ciuchy i inne bibeloty. Czar pryska w minutę. Stadion Dziesięciolecia w maltańskim wydaniu.
Skupmy się zatem na widokach
Wpływy brytyjskie widać nie tylko przy okazji lewostronnego ruchu, czy wielkich napisów BUS STOP na jezdni (ta sama "czcionka" co w UK), widać też w takich mieścinach jak ta.
Wszystko tutaj skupia się wokół portu. Zwiedzanie zatem trwa kilka chwil. Decyduję się więc na dłuższy spacer. I to dobra decyzja.
Odchodzę dość daleko, nogi same mnie niosą, jakby wiedziały dokąd.
Nagle, wśród skał słyszę dźwięki jakby z imprezy, głośne śmiechy. Zaciekawiona podchodzę bliżej.
O wow!
Będą skakać? Będą!
W lutym! Podziwiam przez chwilę, ani trochę nie zazdroszczę. Nie skoczyłabym jednak. Nie...
Idę dalej. Podoba mi się tu.
Comino
Tuż obok Malty znajdują się jeszcze dwie wyspy - Comino i Gozo.
Comino to właściwie mikro wyspa, da się ją obejść pieszo, co oczywiście postanawiam uczynić.
Rano jadę do portu, małym stateczkiem (kompletnie poza jakimkolwiek rozkładem) docieram na wysepkę.
W końcu docieram. Schodzę ze statku i od razu ruszam na spacer. Robi się trochę dziwnie, gdy widzę w oddali odpływający statek.
Cały czas myślę o historii tego miejsca. Na wyspie znajduje się wybudowany w czasach I Wojny Światowej szpital, który właściwie służył jako miejsce kwarantanny dla wracających z wojny żołnierzy. Staję przed nim i od razu dociera do mnie, że to nie była żadna kwarantanna, że to jednak zesłanie...
Idę dalej. Widoki super, choć wieje jak diabli! Muszę zabawnie wyglądać w bluzie z kapturem naciągniętym tak, że ledwo widzę dokąd idę. Na szczęście nie ma mnie tu kto oglądać.
Finalnie docieram do Blue Lagoon, czyli miejsca, w które udało się 99% ludzi z mojego stateczku. Zupełnie nie rozumiem jak można nie zwiedzić niczego. No ale de gustibus non est disputandum...
Plaża urocza, owszem.
Pełno na niej meduz
Mimo wszystko, decyduję się wejść do wody. W lutym! Wchodzę co prawda jedynie do kolan, bo woda zimna jak cholera! Ale tak, zrobiłam to!
Wracając z Comino zahaczam jeszcze o Popeye Village. Wioska powstała w latach 70-tych jako scenografia do filmu o słynnym marynarzu jedzącym szpinak. Produkcja nie okazała się sukcesem, ale wioska zyskuje rzesze fanów. Cena biletu nie zachęca, oglądam zatem wioskę tylko z oddali.
GOZO
Będąc na Malcie nie można nie odwiedzić Gozo. Fantastyczna wysepka, na którą (podobnie jak na Comino) dopływa się z portu Cirkewwa.
Jako że wyspa nie jest duża, postanawiam zwiedzić ją na rowerze.
Wypożyczam rower w znalezionej w Internecie wypożyczalni. Facet jest bardzo miły, udaje mi się nawet utargować cenę. Od razu jednak zaznacza, że nie będzie go, gdy wrócę oddać rower. Dostaję zatem szczegółową instrukcję: rower wstawić na pickupa zaparkowanego o tutaj, przypiąć linką do barierki, kluczyk do linki wrzucić do skrzynki na listy. Zapamiętane. Można ruszać.
Na początek panwie solne.
Tradycyjny maltański sposób na pozyskiwanie soli z wody morskiej. Woda wpływa do tych prostokątnych basenów, tam odparowuje pozostawiając sól. Mieszkańcy Gozo przekazują tę tradycję z pokolenia na pokolenie i do dziś pozyskana w ten sposób sól trafia do maltańskich sklepów i restauracji.
Jadę dalej. Drogą trochę donikąd docieram do jakiejś ustawionej w polu tabliczki
Przeczytałam. Rozejrzałam się dookoła i nagle patrzę - schody. Są schody, czyli jest coś na tym pustkowiu. Idę. Po chwili spoglądam w dół, a tam...
Tymczasem poszukajmy jeszcze czegoś ciekawego na Gozo.
To naprawdę świetne miejsce na wycieczkę rowerową.
O, znowu schody? Idę.
Po pokonaniu kilkudziesięciu stopni zauważam małą furtkę. Zamknięta. Nie można iść dalej? Hmm... Powszechnie wiadomo, że jeśli czegoś nie można, a bardzo się chce, to można - szybkie spojrzenie, czy nikt mnie nie widzi i hyc! Skok przez płot i dalej ścieżką.
Z poczuciem szacunku dla przyrody, wracam na górę, wskakuję na rower i jadę dalej.
Zarys trasy opracowałam jeszcze w domu. Wszystko wyglądało bardzo obiecująco. Szkoda tylko, że google maps nie uwzględniło ukształtowania terenu...
Przepięknie, nie powiem, ale wjechać tu na rowerze... A teraz trzeba będzie zjechać... No dobra, przyznam się - część trasy musiałam prowadzić rower. Nachylenie drogi (a tam drogi - chaszczy jakichś) nie pozwoliło jechać. Albo złamałabym kark jadąc w dół, albo zerwałabym wszystkie ścięgna próbując pedałować pod górę.
Prowadzenie roweru ma jednak swoje zalety - można na przykład spokojnie przyjrzeć się jak rosną banany.
Dla przypomnienia - w lutym.
Rany Julek! Jak tu stromo! Wzdłuż wybrzeża jechało się naprawdę przyjemnie, ale oczywiście zachciało mi się wycieczki w głąb wyspy. No to mam za swoje!
Zdjęcie nie oddaje nawet w połowie kąta nachylenia tej ścieżki.
Udało się jednak wrócić do miasteczka. Cudem jakimś! Czas oddać rower. Zgodnie z instrukcją, wstawiamy na pickupa, zapinamy linkę, kluczyk wrzucamy do skrzynki na listy.
Skrzynka okazuje się być otwarta, ale jestem przekonana, że facet doskonale o tym wiedział. Tak czy siak, zadanie wykonane. Dalsze zwiedzanie już na własnych nogach.
Udaję się do stolicy wyspy Gozo. Miasteczko o dwóch nazwach - Rabat lub Victoria. Pierwsza z nazw funkcjonowała od czasu panowania Arabów, druga na cześć Królowej Wiktorii.
Miasteczko, jak miasteczko - wąskie uliczki, restauracje, sklepy.
Jest też nieciekawa Cytadela
A, wlezę tam, co mi szkodzi. W środku właściwie nic szczególnego, ale widok rekompensuje niewielki wysiłek włożony w wejście na górę.
I to koniec zwiedzania Gozo. Wracam na Maltę. Czeka mnie odkładana od kilku dni kolacja.
Restauracja Ta' Bertu. Przeczytałam o niej w Internecie. Opinie zachęciły i muszę przyznać, że się nie zawiodłam. Lokal należy do przesympatycznego Alberta. On sam gotuje, sam produkuje wino. Siada z gośćmi przy stoliku. Fantastyczne miejsce i genialne jedzenie! Polecam, naprawdę.
A to przystawka! Mimo, że nie zjadłam wszystkiego sama (nie jestem taka, podzieliłam się), to nie byłam już w stanie zjeść dania głównego.
Nie mogłam sobie jednak odmówić spróbowania tradycyjnego królika i Bragioli. I oczywiście najlepsze - chleb maczany w sosie z królika. Mmmm... Palce lizać!
Objedzona do granic możliwości wracam do pokoju.
VALLETTA
Nie można wybrać się na Maltę i nie zwiedzić jej stolicy. Valletta to podobno najdalej wysunięta na południe stolica i najsłoneczniejsza miejscowość w Europie.
Rzeczywiście, słońca nie brakuje.
Wybrałam się w samo południe, a zatem mam okazję zobaczyć pokaz wystrzału z armat. Tak mi się przynajmniej wydawało... Wystrzał jest z armaty, jednej. Ale i tak fajnie! Grupa rekonstrukcyjna organizuje taki pokaz dwa razy dziennie. Może nie powala na kolana, ale warto mimo wszystko.
Nie odmawiam sobie spaceru na drugą stronę zatoki. Do maltańskiego Trójmiasta - Bormla, Isla, Birgu. Lenie jeżdżą tam autobusem, ja idę pieszo.
MDINA, KLIFY DINGLI, HAGAR QIM, BŁĘKITNA GROTA
Zaczynam od miasta Mdina. To dawna stolica Malty. Zwana też jest Miastem Ciszy (Silent City).
To istny wehikuł czasu. Przechodzisz przez bramę...
... i nagle trafiasz do przeszłości. Czas się tutaj zatrzymał. Wąskie uliczki, piękne budynki. Nic tylko chodzić, chodzić, chodzić. I wszystko w takiej przyjemniej, spokojnej atmosferze. Silent City.I tak docieram do Hagar Qim i Mnajdra - ruin świątyń z 3200 r p.n.e. wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Zwiedzanie rozpoczyna się w Centrum Kultury, gdzie najpierw oglądam eksponaty w muzeum i ciekawy film 3D. Później idę długą ścieżką do ruin.
Na pierwszy rzut oka - kupa kamieni, ale robi wrażenie, gdy spróbujesz wsłuchać się w ciszę i wyobrazić sobie, że tysiące lat temu przychodzili tu ludzie... Nawet jakby było ich słychać... Ze świątyń ruszam w stronę ostatniej atrakcji wycieczki - Błękitnej Groty.
Wskakuję do łodzi i daję się zabrać w mały rejsik.
Okazuje się, że Błękitna Grota nie przypadkiem zdobyła swą nazwę.
Woda jest niesamowicie niebieska. Sprawia wrażenie gorącej. Wkładam rękę. Oj nie... ziiiiimna! Ale i tak piękna. Na koniec niewyobrażalnie nieprzyzwoita uczta w knajpce vis a vis hotelu
Ostatniej nocy zrywa się niewiarygodny wiatr i zaczyna padać deszcz, gdy jadę na lotnisko. Czyżby Malta nie chciała mnie wypuścić?
Komentarze
Prześlij komentarz